Znasz to uczucie, wiszące nad klawiaturą, tuż, tuż w pobliżu oczu, a nieco bardziej w głębi czaszki, kiedy one chciwie z ekranu wyciągają wyszukane w sieci istoty: słabe, nagie, kalekie, zbyt piękne, złe, chełpliwe, ich widoki, słowa, dźwięki, ruch. Karaluchy można rozdeptać, muchę zagnieść, świąd zdrapywać, ale milczenie, które ma pozór krzyku na ekranie, a tobie nikt nie dotyka skóry na karku, na ramionach, nie wyszeptuje do ucha „zostaw', nie łamie palca na literze „O!", i delikatnie wyjmuje z „sieci" wynosząc ciebie pod drzewo, na brzeg rzeki, na górę za miastem, pod księżyc.

Jeszcze nie przeczuwasz, że to zdarzy się naprawdę. Nadal „wkręcasz" swojszczyznę w obczyznę, nadętą jak balon, w nienasyconą paszczę molocha, rozpiętego nadludzkim kosmosem, i wykręcasz ze świata jak starą, namokniętą przeżytkiem ścierkę – jednego człowieka z drugim człowiekiem, którzy są rzeczywiście wobec siebie. I zostajesz sam, nie pamiętając, że „zewnętrzność jest zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze." (Witold Gombrowicz, Zdarzenia na brzegu Banbury w.: Bakakaj, s. 151, Wydawnictwo Literackie, Kraków.)

Łatwo

Śmierć jest bardziej realna
od koloru nieba nad Galapagos w pikselach,
od Golgoty odartej z sukienki Madonny Ciccone,
od śmieci przelewających się nad klawiaturą.
Śmierć drugiej nie wiecznej istoty.
Zamiast kołtuna słów wyrzuconego w niebieskie łono,
miału, jakby Pekin miał pochłonąć,
króla ze zdartą na boisku koroną.
I życie za oknem z przetartymi szybami,
żeby nie odtrącać światła,
jest realne. I ty otrząśnięty z mgły
ze zmysłami.