Wymknięte szeleści, zerka znad i pod. Czasem jest kroplą indygo, szczyptą atramentu, tak potrzebną do pierwszych zadziwień i pierwszych kroków tak samo nieporadnych jak ostatnie. Nieodgadnionemu, którego wygląda, nietkniętemu, jeszcze do końca niepoznanemu niebo nie zostawia cienia,

tylko rozproszone myśli, w piasku rzucanym przez codzienność.
Nie, nie szuka jednej biblioteki, tak jak próbowała uczynić to E. Farkasova.

Choć nie zaprzecza, że byłoby to z jednej strony doskonałe. Przenikać wezbrane ponad słowami, dotknąć, odkryć poza słowem. Z drugiej natomiast wybór dzieł, które mogłyby się w niej znaleźć byłby wyborem na wieczność. Bezczas stałby się wyznacznikiem, miarą wielkości dzieł. Jednak miarę określa doczesność, tu i teraz. Znacznie bardziej subiektywna niż bezczas.
Pyta zatem cichutko, czy w bibliotece znajdzie się miejsce na szept? Czy inne nie zagłuszą własnego? Nie zamkną na wieczność?
Z uderzeń serca docieka istnienia. Ona – zaimek. Myśli.
Jakże kruche musiałoby być słowo, gdyby stało się tylko ciałem.
Bezradność kiełkuje z zaciśniętych dłoni. Dzikie pędy przybiły do ziemi każdą z rąk. Wspomnienia splątane nad głową celnie strzepują naftalinę prosto w nos. Kropki, tysiące kropek, które od wieków stawiała. Ograniczały, dusiły. Nie pozwalały wyjść poza zdanie. Uniemożliwiały zespolenie ponad. Wiedziała, że kiedy zabraknie słów, wejdzie między dmuchawce. Nim niebo dotknie piórolotną myśl, ogrzana oddechem zadrży. Światłoczuła, w łatwopalnej ciszy, białą kartką zaszeleści, zbłękitnieje prawdą.

Joanna Turczyn