Minimalnie od czasów Kanta jest znane, że autor to najgorszy krytyk swojego wytworu, ponieważ nie ma do niego dystansu. Zazwyczaj widzi w nim to, co chce widzieć, a nie interpretacje, jakie naprawdę wypływają z kontekstu. Z tym mają bogate doświadczenia tłumacze i recenzenci, którzy z takiego samego powodu nie oceniają samego autora, ale „autora“ w dziele – liryczny czy prozaiczny podmiot. W recenzji nie ma sensu wpisywać nazwiska autora za każdym razem do cudzysłowu, gdyż stało się niepisanym prawidłem, że mowy o autorze krytycy nie odbierają inaczej. Ryzyko niezrozumienia ze strony autora bywa tym większe, czym bardziej autor identyfikuje się z własnym wytworem. Wierzę, że Marta Hanus napisała drugi tomik poetycki Na krawędzi zawsze (Armagraf, Krosno 2015) szczerze, że przy jego pisaniu dała z siebie wszystko. Niestety, czekanie na wartościowy wiersz jest czekaniem na cud, a recenzent nie może od autora chcieć więcej, niż autor potrafi. Co więcej, czytelnik nie ma zakazanego ironicznego podejścia do tekstu.

Skupiłem się na optyce podmiotu lirycznego, na tym czy Marcie Hanus udało się skierować ją na oryginalne autorskie tory, a nie na formalne braki, których przy większości początkujących jest niezmiernie dużo. Wspomnę, zamiast wielu przynajmniej stylistyczne inwersje („podczas o duszę moją ostatniego sporu“, str. 7), sztucznie, aż komicznie oddziałujące zdania („czajnik zgasł raniony spojrzeniem“, str. 43), niefunkcyjne dopełniaczowe metafory („pragnienie miłości“, str. 10), nadużywanie abstrakcyjnych rzeczowników (dusza, tęsknota, miłość...), nawet wielkimi literami! W duchu folklorystycznej metafizyki został opracowany również wstęp, zbiór uzupełnia pięć kiczowatych ilustracji. Apropos, poezja nie jest o słowie a minimalizm wiersza nie polega na używaniu małej ilości słów. Oczywiście, słowo kaczka można pisać i z dużej litery K, jeśli jej chcę oddać cześć, albo jeśli chodzi o nazwę własną, ale ciężko dziecku wytłumaczę, że metafizyczna kaczka jest tą abstrakcyjną, która sobie pływa w stawie-nie stawie poza faktycznymi kaczkami.
Pisana poezja przeszła pewien rozwój i nie da się pominąć tego, co udało się osiągnąć innym.
Baudelaire dzięki estetyce brzydoty (i złego!) pokazał naiwność platońskiego triumwiratu dobra, piękna i prawdy. Tak też nie da się patrzeć na miłość tylko jako na coś dobrego a na nienawiść tylko jako na coś złego, chociaż wielu najchętniej widziałoby wyraźną linię pomiędzy dobrym a złym, tak jak w „wierszu“ na str. 11. Na odwrót, kto w wierszu fruwa, zachwyca się światłem, tęskni za połączeniem z ciszą (ulubione słowo początkujących!), najróżniejszymi porównaniami pokazuje potrzebę harmonii i upewnia na sposób „Nie martw się. / Jestem przy Tobie.“ (str. 34), przecież „słodki sok przecieka między słowa“ (str. 17) i „pozbyć się ich (rozumieć smutków) nie będzie trudno“ (str. 20), pokrótce, kto się wciąż zwraca ku niebu i pogardza ziemią, jego przeświadczanie o czystości ma odwrotny skutek – nie wiem, czy się na koniec nie wykąpię pod prysznicami kolejnego Oświęcimia. Poezja pisana po holokauście nie zanikła, ale nie może już pełnić funkcji, jakie miała w przeszłości.
Cierpienie jest faktem, który zostaje i zostanie. Chodzi o to, jak się z nim poeci potrafią zmierzyć. Czyżby w raju, nawet w takim, w którym się musi żyć na wieki, byłoby lepiej niż w piekle? Lekarstwo przeciw rozpaczy nie ma struktury pobudzania ani tak zwanych modnych recept na szczęście, ba nawet kłamliwej świadomości, że ktoś pozbył się rozpaczy. Wiarygodni poeci pokonują rozpacz paradoksalnie, poprzez jej pełne przeżycie. Marta Hanus zaczęła, gdzie wielu „poetów“ kończy – jako pokutnicy ducha: „bym nie pragnął prawdy / ukrytej przed mymi oczyma // bym nie zwątpił / gdy zdołam zobaczyć // bym nie zwolnił kroku / u kresu drogi // by mnie nie zwiódł / blask fałszywy // byś mnie nie potępił Panie“ (str. 48). Pokora, która przypomina taplanie w błocie, gdy podmiot nieraz stylizuje się jako „niewolnik zbiegu ulic“ (str. 29), ma zbyt daleko od skromności, która ręka w rękę kroczy z godnością.
I zdrożne autorskie stylizacje mogą być bardzo ciekawe, jednak zbyt wiele fałszywie dekadenckich tonów, brzmiących archaicznie niczym niektóre pasaże z biblii, nie przynosi niczego nowego. Marta Hanus polega na opisowości, która, wyłącznie fragmentaryczna, bez głębi myślowej, na wiersze nie wystarczy. Jedyny tekst, który dałby się nazwać wierszem, chociaż z wytykami, można znaleźć na str. 40.
Bitnicka generacja poetów wprowadziła do poezji nowe elementy. Ich estetyka posługiwała się również chrześcijańską symboliką, Chrystusa zobrazowała nieraz w przeciwieństwie do biblijnego symbolu. Aż ciśnie się pytanie, czy autorka, której repertuar używanych środków jest oczywisty, zna twórczość Ferlinghettiego, Ginsberga i innych. Nie myślę, że jej nie zna. Ze względu na wielowymowny fragment (str. 48), który reprezentuje większość jej tekstów, bardziej podejrzewam brak podpatrywania podczas czytania, wyczucia horyzontów, jakie przedstawili wspomniani autorzy, ale i przemyśleń, dokąd udało się im dostać oraz jakie związki potrafili naruszyć i wprowadzić inne dzięki własnej optyce.
To oczywiście, wymaga już całej osobowości. Przesuwanie optyki podmiotu lirycznego jest tak też wymagającą zależnością, która nie zależy tylko i wyłącznie od zręczności rzemieślniczej (językowej) autora, ale przede wszystkim od zdolności (talentu) operowania z treścią, nieredukowalną na tekst. Zręczność w tym przypadku ma zadanie marginalne. Skoro autorzy nie mogą wpływać na literackie dzieło inaczej, jak za pośrednictwem tekstu, ich manieryzm, gdy drobnym poprawieniem tekstu mogą zmienić cały kontekst i znacznie wpłynąć na dzieło, jest zrozumiały tak, jak palenie rękopisów, gdy u największych można wykluczyć gest zwrócenia na siebie uwagi.
Jeśli chodzi o bunt, jego znaczenie ukazał egzystencjalny typ literatury. Nie mam na myśli buntu z tendencjami ideologicznymi ani jako pustą pozę. Bez niego można łatwo upaść do sentymentu – fałszywego uczucia poza melancholią. Ta autorska pozycja u Marty Hanus przejawia się tam, gdzie infantylnie nadużywa zdrobnień. Tomik tak, jak wiele innych z niezliczonej ilości, jest znakomitą przestrogą, jak poezji nie pisać.

Radovan Brenkus