18 sierpnia (środa)
Deszcz dał znać o sobie jeszcze przed świtem. I kiedy rozwidniło się wiedziałem, że wstać będzie niełatwo. Poranne golenie staram się mieć za sobą zanim wstanie Irena. A i tak wszystko to nastąpiło grubo po ósmej. Tymczasem dzień nie zapowiadał się nadzwyczajnie. Szare, siąpiące niebo wydawało mi się dobrym prognostykiem. Poszedłem na grzyby. Są one prawie w zasięgu ręki. Niewielkie lasy za wsią, w zasadzie prywatne, odwiedzam najczęściej. Podobnie i moi konkurenci-grzybiarze. Zawsze mam nadzieję, że po ich rabunkowej działalności coś pozostanie, bo przeoczą. Wychodzę z siebie widząc powydzierane i wywrócone na plecy płachty darni. Często grzybiarze zachowują się podobnie, jak śmieciarze, którym bliżej do lasu gdzie „za darmo" mogą pozostawić plastiki, butelki szklane, obtłuczone garnki, stare kalosze, i inne świństwa własnej śmierdzącej egzystencji. Ale las mimo wszystko raduje jeszcze oczy zieleniami mchu porozkładanymi jak plastry pomiędzy osypanymi gałęziami, korą, wiatrołomami, krzewinkami i mniej sympatycznymi do przejścia zaroślami. Dziś las rozbłyskuje brązem wilgotnych liści a pajęczyny nie są tak uciążliwie jak w słoneczne dni. No proszę, lśni piękny kapelusz podgrzybka. Dzięki, że mogłem cię wypatrzyć. Przed obiadem już na sznurku schną wszystkie aby dać nam radość kulinarną, gdy nadejdzie zima i trzeba będzie ugotować wigilijne uszka i świąteczny bigos. Pycha.

19 sierpnia (czwartek)
Pan Bóg, Siła Sprawcza, miał dziś ostre strzelanie z bata. Pioruny waliły nadzwyczaj donośnie. Po krótkiej zadymie na niebie do akcji na ziemi wyjechała straż pożarna obwieszczając tę „radosną" nowinę po okolicy. Ale Irena po rekonesansie, przeprowadzonym z Woltą (zwyczajowy spacer z psem przed obiadem), nie była w stanie zlokalizować nieszczęścia. Tymczasem moim umysłem zawładnęły „kasztelanki". Będzie to propozycja – moooże? – na biesiady kasztelańskie na Wkrą. W sobotę spróbuję zrealizować pomysł z marzeń sennych ubiegłej nocy: sznycle indycze moczone przez noc w piwie Kasztelan (za ten wtręt reklamowy nie otrzymałem zapłaty) następnie zostaną upieczone w formie roladek z serem owinięte szaliczkiem wędzonego boczku z solą, pieprzem i kardamonem. A do tego piwno-miodowy sosik. Palce lizać! Wkrótce napiszę jak smakowały.

20 sierpnia (piątek)
Toczę się nurtem S. Rushdiego wzdłuż życia Śalimara klauna. Nic mnie już nie dziwi. Po przeżyciu pewnej liczby lat, nie małej wszakże, okrucieństwo zdaje się być wpisane w człowieka jakby znamię każdego DNA. Dlatego nieuchronność śmierci zdaje się być solą życia. Przeglądając swoje pliki na laptopie natrafiłem na początek wiersza, który – tak obliczam – zacząłem pisać 45 lat temu. Dziś skończyłem. Na pewno? To taka refleksja. Pamiętam obrazek z dzieciństwa, w przeddzień Święta Zmarłych. Z okna pierwszego piętra widziałem jak kupiec na furce wiezie, w pełnym słońcu października, ciepłym i łagodnym, żółtawym, obfitość chryzantem. Białych, pełnych, pysznych. Nadejdzie nieuchronnie ciemny listopad / Ręce w wełnianych rękawiczkach / Wyciągniemy by odgarniać / Płatki chryzantem / Spadną z nieba / Jak śnieg. Ale upłyną dwie małe godzinki i odbiorę słoneczko naszego życia. Monika wysiądzie radosna z pociągu na stacji Wkra i wieczorem napijemy się z córcią złocistego piwa.

21 sierpnia (sobota)
Rodzina w komplecie. Oczywiście jako naczelnemu kucharzowi przypadła mi w udziale chwalebna misja przygotowania obiadu. Tak się już utarło. Na suszonych grzybach z ubiegłego roku (trzeba zwalniać miejsce na tegoroczne, które już aromatycznie schną na grubych niciach) wyczarowałem polski przysmak: „grzybową". Do kompletu z sypkim ryżem i surówką z papryk podałem zapowiadane kasztelanki z sosem piwno-miodowym. W sadzie przy biesiadnym dębowym stole. Doczekałem się akceptującego uznania. Mogę zapisać receptę na nadwkrzańskie biesiady kasztelańskie. Łagodny uśmiech sierpnia osładza nam koniec letnich wakacji. Tyle, że nam z Ireną to wisi. Nie znamy daty końca naszych wakacji. Perspektywa zimy w mieście mniej nam odpowiada niż lato na wsi. Tu nie Antarktyda i nie Afryka. W zasadzie.