Wywiad przeprowadzony przez Wiesława Łukę ze Stanisławem Nyczajem.

Stanisław Nyczaj

Wiesław Łuka – Człowiek zdalnie sterowany nie może znaleźć dla siebie miejsca – dawno temu to powiedziałeś. Czy dopadło Cię kiedyś takie uczucie?
Stanisław Nyczaj – Raczej lęk, że tak być może, gdy zbytnio przejmę się szyfrem cybernetyki społecznej, która mi wmawia, że jestem przez społeczno-cywilizacyjne mechanizmy tak dalece zdeterminowany, iż praktycznie nie mogę być wolny. Buntuję się przeciw temu, ironizując w wierszu „Zdalnie sterowany” z przebiegających mi drogę „czarnych kodów informacji do r e s p e k t o w a n i a” jako domniemań przesadnych, przestrzegających przed samowolą i zmuszających do ustawicznego trzymania się na baczności.
W.Ł. – Wielu Twoich kolegów po literackim „fachu” wyraża podobne uczucia: „Sięgam po słowo, / ono po mnie sięga. / Mijamy się w ciemności”. Ciemność – beznadzieja. Sporo twórców przez całe życie epatuje tą beznadzieją. A Ty nie! Nie poddajesz się. Czytam w następnej strofie: „Od wzajempragnienia / wokół się rozwidnia? / Zda się, dosięgam słowa? / Ono mnie, zda się, dosięga?”. Czy zawsze siłą woli sprawiałeś rozwidnianie?
S.N. – To osiągane zespolenie myśli i wyobraźni ze słowem często jest pięknym złudzeniem, co wyraża pytajnik po „wokół się rozwidnia?”. Ale pomimo to, powinno być obsesyjnym dążeniem każdego z nas. I chyba właśnie temu służy respektujący Przybosiowski wymóg „dociągania wiersza do ideału”. Nie godzę się w głębi duszy z niemożliwym w pełni efektem.
W.Ł. – Czyli nie wszystko musi się udawać – każde bohaterstwo ma słabsze strony. Żebyś stał się bohaterem naszej rozmowy z krwi i kości, opowiedz o niewyobrażalnym wysiłku niezakończonym kiedyś albo wczoraj takim sukcesem.
S.N. – Wciąż mam na oku parę i więcej tekstów odłożonych, domagających się jakichś zmian. Wracam nierzadko do dawniej ogłoszonych już wierszy, nawet tych w tomikach i publikuję je w następnych wyborach w nowym, lepszym, jak sądzę, kształcie. Tak było np. w przypadku poliptyku „Być”, opisanym na początku mojego eseistycznego studium „Metafizyka tworzenia”. Cóż, nie zakończyło się jednak sukcesem staranie o poemat w obronie zagrożonej cywilizacją przyrody. Tym bardziej nad tym ubolewam, że w mym opolskim okresie mocno angażowałem się, przez trzy lata zawodowo, w intensywne działania, będąc sekretarzem Zarządu Okręgu Ligi Ochrony Przyrody. Z młodzieńczym zapałem włączałem w dyskusje nad zmianami w przepisach o ochronie drzew. Tych wycinanych nagminnie przy chodnikach ulic w przemysłowych miastach, jak moje Opole, mające w swym obrębie aż cztery całodobowo pracujące bez filtrów cementownie. Stąd wziął się wiersz demaskujący proceder bezmyślnego niszczenia nie tylko zresztą drzewostanu, pt. „Miasto”: Idę ulicy kamiennym mostem. / Pode mną rzeka ziemi przepływa, /po bokach szczelne bariery murów, wzdłuż drzewa – rzeźby zielone. / Idę, zmagając się z tym powietrzem, / co winno rzeźwić, rozświetlać płuca, / uskrzydlać mięśnie. / Nade mną nieba brudnosurowy marmur. / Idę. / Próbuję roztętnić beton. / Pode mną rzeka ziemi przepływa, / lecz coraz słabsze jej żyzne wiry. / Ledwo kret przebrnie. Chciałbym kiedyś do tego znaczącego w skali uniwersalnej tematu powrócić.

W.Ł. – Piszą o Twojej twórczości, że „jest nasycona filozofią i metafizyką”. Zatrzymajmy się na razie przy filozofii (o metafizyce za chwilę). Nie odkrywasz nowego lądu, gdy piszesz, że ludzka egzystencja jest reakcją na konkretne doświadczenia”.
S.N. – Ale za to wyjaśniłem, skąd się bierze niesłychane skomplikowanie naszej współczesności, iż naginając świat, każdy do siebie, nieobliczalnie komplikujemy einsteinowską krzywiznę przestrzeni, jak też zapisałem kiedyś proroczo, że znowu jakiś mocarz intelektu powygina nam wykrzykniki w znaki zapytania na dalsze myślowe bezdroża.
W.Ł. – Pytam jednak zatem w ślad za swoim spostrzeżeniem, jakie doświadczenia byś przywołał z dzieciństwa i wczesnej młodości, które sprawiły, że chwalą Twoje strofy za brak „czułostkowości, patosu i dydaktyzmu”.
S.N. – Od najmłodszych lat – po repatriacji towarowymi wagonami w 1945/46 ze Stanisławowa do Opola – miejscem moich zabaw w osiedlu kolejowym były „spalonki”. Mimo trudności wzrokowych biegałem z kolegami po osypujących się schodach i piętrach spalonych w wyniku bombardowań kamienic. Zapracowani rodzice nie zdołali upilnować rozbrykanych wyrotków, którzy sto razy mogli wylecieć w powietrze i nikt by nie wypatrzył ich w przewalających się nad osiedlem tumanach cementowego pyłu i dymu. Pamiętam, że każde moje ćwiczenie na pianinie trzeba było przerywać ścierając z klawiszy kurz. W takich warunkach skończyłem siedem klas fortepianu w szkole muzycznej I stopnia. Ale po latach zapisałem: Gruzy wokół nas / i w nas. / Kto wyburzył ten świat, / że nie ocalał ani jeden d o m?! (w znaczeniu najszerszym). I nie był to refren do piosenki.
W.Ł. – Dramatyczne doświadczenia matki uciekającej z Tobą, kilkumiesięczniakiem, na rękach z wołyńskiej wsi zagrożonej rychłym spaleniem przez nacjonalistyczne bandy ukraińskie, znasz z późniejszych opowieści; również dramatyczne opowieści z tych samych czasów o ojcu. Jak one wpłynęły – bo nie mogły nie wpłynąć – na kształtowanie się Twego światopoglądu?
S.N. – Od tych doświadczeń zapisanych ze skurczem gardła w pewnym czasie musiałem się odbić, by pomimo niezawinionych krzywd od Losu w dowód nadziei być. Być dalej, skoro nie mamy innego życia, innego świata To nie znaczy, że poniechałem sporu z Losem, Kosmosem i Światem. W moim przypadku „spór ten prowadzony jest nie z pozycji biernego obserwatora, lecz aktywnego uczestnika i świadka” – jak zapisał jeden z recenzentów. „Nie mając większego wpływu na kształt i porządek [świata] – pisał krytyk liyetacki - proces odbudowy niezbędnych, potwierdzających sens naszej ludzkiej egzystencji wartości rozpocznijmy od samych siebie [...] W odniesieniu do poety jest to równoznaczne z imperatywem moralnym przekraczania samego siebie, zwalczania własnych słabości, niesienia nadziei innym”. Stąd, może, we wszechstrzeni moich strof pojawiają się wzajemdłończy dobrowskazy. Dlatego też, może, osiągam pewien konsensus trudnej zgody ze światem, starając się ów kosmochaos zrozumieć i budować w sobie własny, intymny wszechświat.
W.Ł. – Jako 17-latek, przesiedleniec, napisałeś w Opolu pierwszy wiersz. Wtedy rozwijał się w poezji nurt Nowej Fali i Małego Realizmu. Przybliż te pojęcia dzisiejszym nastolatkom, zmagającym się także z pierwszym słowem poetyckim... Wspominasz, że w Mały Realizm wdarł się dyskursywny niepokój. Co to było i z jakiego powodu?
S.N. – Było tak: chłonąłem twórczość innych, nie tylko czytając tomiki, przeglądowe almanachy czy pismo społeczno-kulturalne „Współczesność”. Specjalnie przyjeżdżałem z Opola do warszawskiej „Stodoły” na spotkania hybrydowców, by posłuchać ich wierszy i opinii. Przyjechałem specjalnie, gdy zaprosili na dyskurs wybitnego później Stanisława Barańczaka, o czym wspominam w „Świętokrzyskim Kwartalniku Literackim” (2015, nr 1-2). Plon tych kontaktów podpatrzył na moim przykładzie Stefan Melkowski: „Poezja [...] wciśnięta między świat wyobraźni, świat rzeczywistości przybywającej a formalizm hybrydowców i publicystykę Nowej Fali, między konstrukcję awangardy a przejrzystość klasycyzmu, między romantyczne powołanie Wieszcza a prześmiewczą rolę Stańczyka – walczy z powodzeniem o swe własne miejsce na forum poezji polskiej, na którym tyle różnorodnego bogactwa”. Brałem z tego bogactwa Wielkiej Symfonii poetyckiej pełnymi garściami. Daruj mi, proszę, że nie będę powracał do dywagacji o Małym Realizmie.
W.Ł. – Przyznajesz: w Opolu przewodziłem młodym. [...] Zjednałem sobie całe środowisko. Jak i czym zjednywałeś sobie?
S.Ł. – Byłem otwartym na wszystkich egoistą, animatorem życia młodo literackiego - zainspirowany głównie przez Bogusława Żurakowskiego (naszego autorytatywnego krytyka) – w Korespondencyjnym Klubie Młodych Pisarzy, Nauczycielskim Klubie Literackim, Kole Młodych przy Oddziale ZLP. Fascynowałem się teatrem Jerzego Grotowskiego (1960-1964, najbardziej wówczas awangardowym w Polsce), debiutując po drodze w radiu i prasie. Już jako poeta i recenzent literacki, skończyłem polonistykę, nagrodzony za pracę magisterską o „Sadzie rozstajnym” Bolesława Leśmiana (1966, kiedy urodził się mój syn Radosław). Udzielalałem się po drodze z sukcesami w Kole Młodych Polonistów, uczyłem w szkole średniej pod Opolem (1966-1969). Zostałem na pół etatu redaktorem miesięcznika „Opole” (1970) i przez trzy lata sekretarzem redakcji „Kwartalnika Nauczyciela Opolskiego”. ..
WŁ: - Chyba dosyć tego
SN: - Ale to jeszcze nie wszystko...
WŁ. -Ale już dosyć tego
SN: - Połknąłem nie jednego bakcyla... Zawiązane wówczas przyjaźnie i dobre kontakty przetrwały lata. Dopracowywaliśmy się własnych poetyk w polemikach bez końca.
W.Ł. – Piszesz o prowokacyjnym spokrewnieniu klasyki i nowatorstwa – co jedno i co drugie i o jaką tu prowokację chodzi? – ale proszę o konkrety.
S.N. – Pewnie chodziło mi o szalone białe sonety. Groteskowe, w bardzo luźnym gorsecie formalnym. Krnąbrne nawiązanie do gatunku przy minimum doń szacunku. Nie ma miejsca na pikantne przykłady.
W.Ł. – Napomknąłeś ledwie o Grotowskim. Byłeś w Opolu jak najbliżej chyba w środku nowatorskiego w skali kraju, a jeszcze bardziej świata, doświadczenia teatralnego mistrza Jerzego. Nazywasz to drugimi studiami. W dodatku zapewniasz: ciągle się żywię Grotowskim. Czym Cię awangardysta, mistrz-guru zafascynował?
S.N. – On wprost widzów podczas spektakli i słuchaczy na konwersatoriach hipnotyzował. Nawet niechętni mu początkowo, oziębli krytycy przechodzili po bliższym z nim kontakcie gorliwie na jego stronę, jak choćby Jan Paweł Gawlik. Grotowski był fenomenem i zdobył tłumy entuzjastów w ciągu niespełna pięciu lat kilkoma zaledwie spektaklami. Były one laickimi, niekiedy parabolicznymi misteriami, czyli – jak powiadał – „mitach wędrujących przez pokolenia”. Porywał tłumy entuzjastów odwagą reżyserskiej ingerencji w tekst (zwłaszcza z klasyki światowej i polskiej), magią gry aktorskiej, wciągał publiczność w rolę „uczestniczącą”, wykorzystywał – po rezygnacji ze sceny – całą przestrzeń sali teatralnej (scenowidowni), szokował senograficzną architekturą... I na tym nie koniec eksperymentów. Organizowałem niektóre konwersatoria z Mistrzem w świetlicy akademika przy ul. Katowickiej, gdzie na portierni sprzedawano redagowane przez naszą grupkę pisemko „Nasze Sprawy”. Słuchaliśmy z zapartym tchem jego wyjaśnień oraz opowieści o teatrach rosyjskim, hinduskim, klasycznym chińskim. Teraz akurat jestem w transie pisania opowieści o moich nieformalnych acz głębokich związkach z tym teatrem.
W.Ł. – Dlaczego dziś głucho o mistrzu, którego przedstawienia też znam – te już wrocławskie?
S.N. – „Książę Niezłomny” był opolskim prezentem dla Wrocławia, nim zyskał tam rozgłos. „Apocalypsis cum figuris” to już zupełnie co innego, gdzie tekst schodzi nieomal dalej niż na ostatni plan (co wyznaję z żalem, wspominając jego różne opolskie wybrzmienia). Z tego, co wiem, również z niedawnych konferencji we Wrocławiu, mówi się wciąż o pewnych formach kontynuacji myśli teatralnej i po-teatralnej Grotowskiego w Stanach Zjednoczonych, Japonii... Słuchałem entuzjastycznego wywodu Japończyka. I nie tak dawno jedna z dziennikarek w telewizyjnej „Kawie czy herbacie” próbowała zawstydzić napotkanych z kamerą i mikrofonem Polaków, którzy nie wiedzą nic o Grotowskim, kiedy w Ameryce nieustannie jest przypominany i omawiany z wielką atencją. Działa w Warszawie Społeczne LO im. Jerzego Grotowskiego; wybieram się tam z propozycją wspólnego „przedstawienia” mojego „Pojedynku z Losem”.
W.Ł.– W swoim okresie już kieleckim wykładałeś przez całą dekadę świętokrzyskim politechnikom historię filozofii, chyba głównie filozofii sztuki. Penetrowałeś wzajemne relacje różnych jej dziedzin. Nietrudno sobie wyobrazić, że nocami siadałeś przy biurku i zmagałeś się poetycko z fetyszem cybernetyki...
S.N. – Przegląd filozoficznych poglądów, zwłaszcza blisko nawiązujących do różnych dyscyplin (m.in. do lubianej przez poetów fizyki), wieńczyłem na V roku zajęciami z kultury współczesnej, mającymi przysposobić inżynierów do uczestnictwa w kulturze. Dostałem ministerialną zgodę na taki autorski program, w którym oprócz filmu z zagajeniem i dyskusją dla wszystkich, było nadto dla grup zainteresowań jeszcze trochę godzin o literaturze i teatrze, muzyce i artystycznej fotografii. W zajęciach gościnnie brali udział z rzadka reżyserzy filmowi, częściej koledzy pisarze, aktorzy, artyści plastycy i fotograficy, redaktorzy radiowych działów muzycznych. Aż do dziś się dziwi, że po ciężkim stresie stanu wojennego mogło się coś takiego, mobilizującego zawodowo, wydarzyć.
W.Ł. – Zatem przyszedł czas na odrobinę metafizyki. Piszesz biorę rozpęd, a za chwilę zwątpienie. Jak sobie radzisz z taką amplitudą drgań? Czy można przychodzić nad tym do tak zwanego porządku dziennego?
S.N. – Dobrze, że powiedziałeś „odrobinę”. Nie mam czym się w tej mierze przechwalać, skoro u mnie tonacja serio jest często przełamywana ironią, groteską, sarkazmem, drwiną, czego nie znosi dystyngowana metafizyka. Rozkołysany tymi „amplitudami” tworzę np. na poły liryczne i na poły satyryczne „aforeski”.
W.Ł – Jest godna podziwu, a może nawet zazdrości (bo jestem zazdrośnikiem!) Twoja erudycja wykazana m.in. w tomie „Metafizyka tworzenia” (2007). Cytujesz w niej dziesiątki opinii autorstwa żyjących i dawno odeszłych kolegów po piórze (dziś przeważnie po klawiaturze) na temat tajemnic aktu twórczego. Ktoś mówi: „Autor nie zawsze jest odpowiedzialny za swój wiersz”. Ktoś inny: „Inaczej zamierzałem, a inaczej wyszło”. I jeszcze ktoś: „Poeta nie nazywa rzeczy taką, jaką ona jest, tworzy inne zestawy, inną postać rzeczy”. I takie wyznanie: „Twórca może czasem nie wie,co czyni”! Czy łapałeś się na tym, że nie wiedziałeś, co i dlaczego w swoich wierszach napisałeś?
S.N. – Tak niekiedy bywa, gdy słowa dyktuje powściągana tylko nieznacznie intuicja. Ona sprawia, że wiersz staje się mądrzejszy od autora, który jest tylko medium. I dobrze, kiedy poddaję się w transie tworzenia (przepraszam za patos!) tej magii. Może rozbawię Cię szczerym wyznaniem, że mam w dorobku kilka wierszy (nie ma miejsca na cytowanie, ale przysięgam), których sam do końca, we wszystkim, co w nich zaistniało, „nie rozumiem” (trudno to bliżej określić). One tak akurat się ułożyły w zaklęte zagadkową tajemniczością metafory. Ale tym chyba można wytłumaczyć swoisty fenomen, że poeci, nieporadni w bezpośrednich kontaktach czy rozmowach, za których nie dalibyśmy „pięciu groszy”, powołują znienacka, nagle, niespodzianie do istnienia kapitalne, energetyczne, wywołujące głębokie wrażenia utwory. Chyba o sile wyrazu decyduje absolutnie szczera i posłuszna jakiejś podświadomej głębi koncentracja uruchamiana autorskim olśnieniem i odkrywczą intuicją. Oczywiście, nie ma co popadać w przesadę, ale gwoli uczciwości trzeba przyznać, że często utwór, choć odnosi się do rzeczywistości, nie jest jej odtworzeniem, lecz wewnątrzduchowym przekształceniem. Staje się celem samym w sobie i wartością samą dla sobie.
W.Ł. – Wielki Jarosław Iwaszkiewicz zapytany o istotę aktu twórczego odpowiedział: „nie można go nawet opowiedzieć, tak jak nie da się opowiedzieć dokładnie stanu mistycznego”. Co ty na to?
S.N. – To cóż, pozostaje bezradnie rozłożyć ręce? Nawet nie próbować, by nie szargać świętości stanu olśnienia czy iluminacji?
W.Ł. – Inny twórca narzeka: „O literze poezji mówi wielu, o jej duchu nikt”. Wykaż się, że ty potrafisz o duchu!
S.N. – O duchu... Łatwo się na tym diapazonie zagalopować, przemajgnąć i nadąć pychą nie wiadomo jak „siężnej” czy głębokiej samowiedzy. W rezultacie łatwo popaść w żałosną śmieszność. Nie dam się podpuścić.
W.Ł. – Kochanowskiego kochasz, tak jak i wielu innych naszych Wielkich. Jan z Czarnolasu chyba pierwszy po polsku wyraził: „Nie wszystek umrę”. Ty we fraszce przekonujesz: „Dobra złuda zły smutek wypiera, / że człek ginąc nie wszystek umiera”. Po kolejnych, przeżytych dwudziestu latach od chwili wydania „Żartów na stół”, masz nadzieję, że: „nie wszystek...”?
S.N. – Robię wszystko, by taką nadzieję w sobie zbudować. Ale wiele zaniedbuję ze swych autentycznych, potencjalnych możliwości, jakie w sobie czuję. Zbytnio jednak rozpraszam energię na działania uboczne. Sądzę – pewnie nieroztropnie – że ciągle mam czas, jeszcze zdążę wyrazić, co uważam za najważniejsze.
W.Ł. – Piszesz, że miejsce szlachetnego porywu zajmuje chłodna kalkulacja i ów wygodnicki rozsądek. Czy przypadkiem nie deprecjonujesz wartości rozsądku? Przepraszam, chyba nie mylisz go z konformizmem, czy tym bardziej z oportunizmem?
S.N. – Nadmiar rozsądku, zawsze jakoś tam wyrachowanego, zbytnio powściąga brawurową fantazję i szczeromiłosną emocję. Za często jednak przystrzygamy sobie skrzydeł w imię hiperostrożności przed posądzeniami, domniemaniami...
W.Ł, – Lubisz błysnąć paradoksem, np. Nie mam już sił poddawać się. Czy dlatego nie wystarcza Ci zmaganie się z poetyckim słowem, że jeszcze od lat zmagasz się jako krytyk z oceną wersetów kolegów? Czy uważasz, podobnie jak wielu kolegów, że nasza krytyka literacka w ostatnich czasach „legła”, co często można usłyszeć nawet w warszawskim Domu Literatury?
S.N. – Krytyków (i literaturoznawców) mieliśmy i mamy dobrych, ale zatrważająco załamał stan bieżącej literatury. Poziom poezji (pomijając internetowy śmietnik) publikowanej książkowo na koszt własny autorów, bez wydawniczych recenzji i redakcyjno-korektorskiej rzetelności pseudowydawców jest pożałowania godny. Przeżywamy zalew marketingowej prozy powieściowej, pisanej jakoby na „kapryśne czytelnicze zamówienia”.
W.Ł. - Śmielsi, prawdomówni krytycy nie mogą pracować na korzyść popytu, demaskując płytkość i bylejakość plotkarsko-sensacyjnej lichoty zalewającej półki księgarskie?,
S.N. - A kto im zapłaci za sprawiedliwe, surowsze, wymagające oceny?! Mecenat państwa od dawna wyzbył się troski, by takich ludzi wspomagać. Zostawił los prawom rynku. A ten rządzi bezdusznie; jest głównie zajęty wydobywaniem od ludzi pieniędzy i otłuszczaniem się. Rynek krzyczy: zostawmy czasowi rozstrzygnięcia co do rzeczywistych wartości literatury i innych sztuk. A ja w roli aforysty bezczelnie pytam: Czy z tej mąki, na jaką zmielą nas żarna czasu, uda się upiec chleb dla przyszłych pokoleń? Osobiście, zajmuję się krytyką, pracując nad tekstami z autorami powierzającymi naszej oficynie teksty do wydania.
W.Ł. – Zacząłeś mówić o innej swojej pasji – o edytorstwie, które podobno także przeżywa kryzys. Czujesz go?
S.N. – Edytorstwo wymaga nakładów, jakich brak. Rozwiązano PIW. Kiedyś, przed wieloma laty, LSW jeszcze było stać, żeby wydać krytycznie utwory zebrane Stanisława Piętaka. Przyłożyłem do tego rękę - przygotowałem w ciągu kilku lat dwa tomy poetyckie z obszernym (acz nienachalnym od terminologicznej naukowości) komentarzem. Dziś podobne przedsięwzięcia, poza staraniami „Ossolineum”, są wprost nie do pomyślenia. Wydawnictwa od oka, wizerunkowo, nadrabiają te niedomogi merytoryczne twardymi okładkami, sugerując przepychem wyglądu solidność. Bez wspomagających dotacji prędko nie będzie lepiej. Prywatne oficyny, na ogół bardzo biedne i z tego powodu oszczędne, stać co najwyżej na skromne wstępy bądź posłowia.
W.Ł. – Większość prezesów oddziałów naszego Związku narzeka na chroniczny brak pieniędzy na działalność statutową. Jak Ty je zdobywasz i na jakie najznaczniejsze projekty?
S.N. – Jestem prezesem Kieleckiego Oddziału od 20 lat i wydawałoby się, że to doświadczenie wystarcza do rozwiązywania bieżących problemów. Jednak niezupełnie, gdyż one narastają, nie zaś maleją. W sytuacji dotkliwego niedoboru państwowych dotacji (o skąpstwie prywatnych firm lepiej się nie rozgadywać) wymagają istnej ekwilibrystyki. Chciałbym kontynuować nieodzowny 53-osobowemu Oddziałowi i jego choćby najbliższemu zapleczu literackiemu „Świętokrzyski Kwartalnik Literacki”, mający 19-letnią tradycję. Ale od wielu lat otrzymuję środki w tzw. konkursach ofert co najwyżej na dwa numery rocznie. Z powodu ich nikłości musieliśmy przejść z wersji papierowej na portal internetowy Świętokrzyskiej Biblioteki Cyfrowej. Robimy jedynie doraźnie czarno-białe wydruki na cyfrówce dla nielicznego grona. Taki obrót zdarzeń deprymuje twórczo nasze środowiska. Obecnie mam szalone kłopoty z kontynuacją wartościowej serii promującej pn. „Portrety Literackie” rozpoczętą w 2010 roku. Mimo ogromnych zabiegów do chwili obecnej wyszły zaledwie trzy tytuły. Tomy te są wysoko oceniane także z racji ich przydatności przez biblioteki, uczelnie i szkoły. Od roku intensywnych starań nie udaje mi się pozyskać pieniędzy na kolejne tomy. Teraz wszystkie inicjatywy wydawnicze wymagają ekwilibrystycznych zabiegów. Rzecz jasna, muszę sobie jakoś poradzić w bliskim współdziałaniu z żywotnie zainteresowanymi autorami. Teraz przychodzi pora na menedżerów-cudotwórców, potrzebnych od zaraz.
W.Ł. – Inni prezesi oddziałów ubolewają, że do Związku nie garną się młodzi – narybek poetycki mija dużym łukiem np. warszawską strukturę . Młodych w ogóle nie obchodzi poezja. A Ty się radujesz, lansując w „ŚKL” i w radiu Paradę Młodych. W jakie minerały jest bogata gleba świętokrzyska, że taka urodzajna dla rymów, rytmów, wiersza białego i języka prozy?
S.N.– Właściwie to już nie chodzi o młodych w sensie wieku, a młodych w rozmiarze twórczego stażu, licząc od medialnego debiutu. Aby być przyjętym do Związku, trzeba wylegitymować się określonym w statucie, znaczącym już dorobkiem. Mówmy więc o obiecujących twórcach, którymi z racji ich dostrzeżonego talentu warto się troskliwie zajmować. I na to musimy znajdować czas, mieć cierpliwość, stwarzając jednocześnie realne szanse do publikacji. Nie oszczędzam się w staraniach pod tym względem i nie zostawiam nikogo z utalentowanych adeptów bez pomocy.
Dzięki za rozmowę; Wiesław Łuka